Race Through Poland 2019
Mógłbym napisać DNF na Race Through Poland i w sumie tyle. Bo niby co więcej tłumaczyć się jeżeli to był „wyścig”, a My go nie ukończyliśmy? Ale w ciągu jednej doby wydarzyło się tyle różnych rzeczy, że nie można spisać tego startu na straty.
Wyruszyliśmy do Wrocławia pociagiem o 6:00 rano. Całkiem ciekawe i szybkie połączenie przez Zieloną Górę. O 12:00 jesteśmy na miejscu i szybko trafiamy do biura zawodów u Wrocławskich Kurierów Rowerowych. Szybka papierologia, sprawdzenie sprzętu, krótka instrukcja od Piko jak działają trackery i mamy jeszcze kupę czasu na wciskanie w siebie makaronu i leżenie na Welodromie, gdzie odbywa sie 4 Otwarcie Sezonu , a o 16:00 nasz start.
W międzyczasie trochę leżymy, trochę obserwujemy co się dzieje na torze i trochę rozmawiamy z ludkami . Spotkałem kilka znajomych twarzy, znajomków. Ucieliśmy sobie kilka dłuższych pogawędek o starcie i generalnie kolarstwie. Generalnie przez cały czas jest bardzo miło, towarzyszy nam uczucie podobne do tego, kiedy Twoi rodzice są na wywiadówce. Wiesz, że masz przerą…., ale oni ciągle nie przychodzą, a chciałbyś mieć to z głowy. Tak trochę czekaliśmy na start i w sumie deszcz. Bo wiedzieliśmy, że musi przyjść pewnie koło godziny startu..
No i się zaczęło. Start z toru a la „Paris – Roubaix”. Deszcz też się zaczął, drobne krople. Choć trwało to krótko. Długi i wolny był przejazd przez miasto. 18km wraz z obstawą policji z północy na południe Wrocławia. Chyba żadna masa krytyczna nie przyblokowała miasta tak jak my. Pięknie! Był to jedyny moment w peletonie, gdzie można było porozmawiać, popatrzeć na inne sprzęty i spokojnie kręcić. Za „rogatkami” miasta, obowiązywała zasada samowystarczalności, która zabraniała jazdy na kole czy w grupie. My z Piotrkiem jechaliśmy w parze, przez co mogliśmy jechać jeden za drugim.
Pierwsze 100km idzie bardzo lekko. Mijamy Ślęże, ruch jest mały, deszcz odpuścił. Po prostu świetnie. Do samej Świdnicy szło bardzo ładnie. Niestety Piotr wjeżdża w szkło na remontowanej ścieżce i mamy postój. Do tego urywamy wentyl (spisek pompki Topeaka i producentów wentyli Presta). Tracimy czas i decydujemy doposażyć się w jedzenie w Biedrze, bo w Świeradowie będziemy późno i po drodze możemy być bez sklepu. W tym momencie zaczyna mi się udzielać klimat „wyścigu” i chce trochę podgonić. Bo liczę, że do Świeradowa możemy dolecieć bez deszczu. Może (hehe głupek i naiwniak ze mnie) uda się polecieć od razu, żeby w „okienku” pogodowym cisnąć jak najwięcej do Pradziada… Na trasie widać, że wszyscy obrali trochę inny wariant niż my. Nikogo nie dojeżdżamy, chyba wszyscy polecieli na dół na Jelenią. Z tego co sprawdzałem, wybraliśmy krótszy wariant, chyba nawet z mniejszym przewyższeniem. Kosztem dwóch szutrowo/błotnych odcinków. Na strava heat map widać, że pomimo straconych 40 minut w Świdnicy, wyskakujemy przed grupki jadące przez Jelenią. Więc nie jest źle.
Około 23:00 leje. Piotr rozsądnie zaleca postój. Ja w sumie chce cisnąć, bo jak pisałem. Włączył się tryb wyściugu (jedz jadąc, sikaj jadąc, nie myśl o ciepłym piciu, jedzeniu i łóżku i inne takie tam świrowanie, które zostało z zawodów biegowych). Zatrzymujemy się na przystanku. Odczytuje pierwsze wiadomości ze wsparciem od Darka, Bartka i Emilii. Ulewa ustępuje, nadal kropi, ale jest lepiej. Chodź po pierwszym zjeździe i tak już jesteśmy mokrzy, a zęby zaczynają wybijać swoją melodię obijając się o szkliwo.
Nie powiem, 40km do Świeradowa trochę się dłuży. Jedziemy już w ciemnościach. Zaliczamy polną drogę (która jednak była małą niespodzianką), później przejazd przez tamę we Wrzeszczynie. Odcinek leśno-szutrowy i wskakujemy na drogę, którą i tak musiała jechać większość uczestników. Zna przeciwka mija nas 2 wymiataczy którzy lecą na Pradziada..Nie wiem co myśleć. Tu w głowie pojawiają się myśli, że chyba coś zpitoliliśmy albo dla nich to łatwizna.
W Świeradowie szybkie zaliczenie Orlenu, spotykamy ludków którzy zjeżdżają i zapewniają, że podjazd pod Stóg będzie momentami wejściem (*hehe gówno prawda, nie takie rzeczy podjeżdżaliśmy Piotrek co nie?). Ruszamy do góry, dojeżdżamy chyba ze 3 osoby. Wjeżdżamy w „deszczową chmurę” taka jakby mgła, jakby zawieszony prysznic. Robi się chłodniej albo po prostu wilgotność zajęła 100% naszych ciuchów. I kurde, coś jest nie tak, nie takie górki podjeżdżaliśmy. Trzba iść hehe. Na szczęście nie widać jak długo, bo widoczność mamy na jakieś 3m. Prowadzę rower, oczywiście kolega na dole to miał rację, a ja jak głupek próbuję zrzucić bieg. Tu dochodzi do mnie, że jednak czuję zmęczenie, a biegu nie zrzucę manetką, bo patrz co wcześniej pisałem: „prowadzę rower”.
Końcowe metry, wskakujemy na rowery i dojeżdżamy pod drzwi pierwszego punktu kontrolnego na Stogu Izerskim. Jest koło 3.00. Jesteśmy 15 i jesteśmy naprawdę cali mokrzy.
Staramy się zweryfikować plany. Wiemy, że trzeba się położyć i przemyśleć wszystko, sprawdzić pogodę itd. Dostajemy gorącej herbaty z imbirem, zagryzam batonika jeżyka (słodki jezu nigdy mi tak nie smakował jak wtedy) i pojawia się info, że jest kilka łóżek. Idziemy spać, mokrzy nic nie wskóramy.
Wstajemy chwilę po 6:00, w sumie wyspani (*hehe). Szybkie sprawdzenie pogody w większości miast które mielibyśmy mijać. Od Jeleniej, do Kotliny Kłodzkiej, Lądek, Konradów, Wodzisław, Bielsko, Zawoja, Bukowina, Tymbark, Kraków, Ojców. Wszędzie deszcz. Idę do toalety, przecież trzeba pomyśleć. Otwieram okienko bo ma dziwnie białe tło. Na Stogu Izerskim pada śnieg (w sumie to pierwsza zima w tym roku jaką widziałm, my „nad morzem” mamy lekko). Obczajka pogody na odcinku Świeradów – Pradziad. Jest koło 2 stopni, pada śnieg, czyli na dole będzie deszcz. Do 15:00 ma być około 0 stopni, nadal z deszczem. Żeby dojechać „rozsądnie” na Pradziada, trzeba by wyruszyć najlepiej 6:00-7:00. Tego dnia było do zrobienia koło 250km na sam punkt kontrolny. A na Pradziadzie pogoda zapowiadała -2 – 0 stponi, deszcz i śnieg i odczuwalne -7.. Mamy odpowiedź, jestesmy rozsądni (i pierwszy raz wydaje mi się, że jestem dorosły *haha).
W tym momencie pisze Bartek (Szczecińscy stravovicze znają go jako „Uwe Kolarz”, vel Koń). Bartek dopytuje o plany i morale. Odopowiadam, że raczej rezygnujemy, jest śnieg i trochę nam zejdzie ze zjazdem ze Stogu. Dalej raczej przemoczymy to co zostało suchego i dojedziemy do Jeleniej na pociąg do Wrocławia. Bartek to jest gość, mówie wam. Oferuje, że może nas podrzucić do Jeleniej, ale sami mamy podjąć ostateczną decyzję czy na bank nie jedziemy dalej. Więc niestety DNF, choć nogi by chciały kręcić dalej wiem, że na Pradziada przyjechałbym w stanie „do łóżka” z temperaturą i nawet na Netlflixa nie miałbym siły. Bartek ogarnia się dosłownie w 30min, żebyśmy zdążyli na rozsądny pociąg we Wro, podjeżdża pod samo schronisko i ruszamy na Jelenią. Po drodze mijamy kilka osób walczących jeszcze w deszczu. W Jeleniej na dworcu spotykamy kolejnego uczestnika. Kupujemy bilety, kawę i Hot Doga.
Kończymy przygodę i niczego nie żałujemy.
*hehe – głośny ironiczny śmiech buca bez zęba – wyobraź to sobie
*haha – żart, śmieszny
O tym, czy to fajna impreza decydują głównie ludzie. Organizatorzy którzy widać, że robią to całym sercem nie mają za dużo czasu, ale przekazują Ci osobiście ważne informacje. Ludzie którzy tak samo pasjonują się kolarstwem wszelkiej maści i pomimo, że się nie znacie, ucinasz sobie z nimi długie pogawędki. Czy ludzie którzy oferują Ci bezinteresowną pomoc, bo będąc na ich miejscu zrobiłabyś/zrobiłbyś to samo, bo po prostu tak trzeba.
Nie ważne jest ukończenie wyścigu, nagrody itd. Przeżyłem super przygodę, a sam start dał mi naprawdę dużo frajdy i pomimo dojechania na pierwszy punkt – dużo wiedzy. Czy zrobiłbym coś inaczej? Tak i nie chodzi mi tu o przygotowanie fizyczne, więcej treningów czy jazdę w ulewie w slipkach, żeby się zaadoptować. Bjorn najlepiej opisał swój DNF: „It’s OK to cycle in bad weather for a while, But the outlook for the next two days it’s not really better.” Po prostu, wyżej dupy nie podskoczysz. Więc jeżeli chcesz hartować się na godziny aktywności w deszczu i wilgoci to pomyśl o zostaniu nurkiem głębinowym.
- Na pewno, przyda się zrobić 500km „na raz”. Wyjść z domu, machnąć pętlę zakładając, że nocleg robię dopiero w domu. Po drodzę krótkie rozsądne przerwy i być przygotowany na przeczekanie załamania pogody, ale generalnie cisnąć ile się da i dopiero na koniec wrócić do komfortu.
- Żeby spełnić powyższe nie marnując czasu, przede wszystkim muszę jednak opracować dobry plan na jedzenie. Zapychanie się słodkimi batonikami, bananami czy suchą bułką, raczej nie da wielkiej mocy. Makaronu też nie będę moczył w bidonie. A co do orzechów, to niestety z niektórymi mam problem, więc ten punkt mam do dopracowania.
- „Less is more” – generalnie sprawdzając wszelkie porady, blogi o lekkim bikepackingu, ciągle spotykałem się z długimi listami co brać ze sobą. Jadąc na RTP wydawało mi się, że wziąłem tyle co potrzebuje i trochę więcej. A jak Piko dał mi trackera i powerbanka poczułem, że jednak już mam za dużo gadżetów. I nie chodzi mi tu o ultra light, o ważenie kół, majtek czy koszulek. Jak przemoknę raz i wymienię ciuchy na kolejny komplet, to znowu przemoknę. A przemoczone ciuchy będą kisić się w torbie. A nawet jakby nie padało, to tak samo wyglądało by zmienianie cuchów na czyste i nie śmierdzące. Po pewnym czasie, świeże też by cuchnęło, więc trzeba znaleźć jeden dobry komplet + ewentualne małe dodatki „docieplające”. Spełniając powyższe dwie kropki, zaryzykuję stwierdzeniem, że ultralekkie śpiwory, hamak, mata czy co tam jeszcze, mogę zostawić na piknik i zaryzykować opracowując noclegi w konkretnych miejscach pod dachem. Nawet w hotelach. Lekki śpiwór, hamak i torba na to wszystko to coś koło 1500zł. Coś koło 10 noclegów w przydrożnych hotelach bez większego targowania. Zyskuję komfortowy warun, wygodne łóżko i ewentualnie dobry posiłek, na którego przygotowanie nie muszę tracić czasu.
- Para, czy solo? Ścig, czy przygoda? No właśnie…Tu wydaje mi się, że trzeba uważać lub dobrze się zastanowić. Generalnie nastawiliśmy się na spokojną jazdę, raczej przygodę bez spiny. Jednak jest to długi dystans, z którym każdy bądź co bądź zmaga się indywidualnie. Więc nawet na krótkim odcinku zauważyłem, że pomimo założeń „luzu” odpaliła mi się lampka „zawody – ciśnij, nie marnuj czasu”. Pada i rozsądek (Piotrek) mówi, schowaj się, przeczekaj ulewę, nie ma sensu. Mi w głowie już tylko „ciśnij, ciśnij – trudno i tak będę mokry, zegar tyka. Zmarznę zobaczę co będzie dalej”. Do tego dochodzi osobista dyspozycja w danej chwili. W czasie wyścigu może zdarzyć się, że złapiesz dołek w momencie kiedy Twój partner ma akurat nogę, to samo może wydarzyć się później i wyglądać zupełnie inaczej. Więc lepiej zastanowić się dwa razy. Zmęczenie, ambicja, nerwy mogą zmienić przygodę w bezsensowną sytuację. Skończysz zawody po swojemu, a na koniec nie będziesz miał ziomka do robienia weekendowych wypadów. I po co?
Ps. Tym razem, film krótki, słaby i w ogóle. Jakaś awaria się natrafiła i mało nagrało. Ale co z tego, ja swoje widziałem!
Pozdro.