Frankfurt Eissenhuttenstadt 15 scaled

Gravel Frankfurt

/////

Jest to trochę ciekawe, że zawsze gdy zaczyna się szybciej robić ciemno, mokro i źle. Zaczynają w głowie kiełkować różne pomysły. Jak co roku o tej porze, gdzieś tam pojawia się powolne planowanie i rozmyślanie o Festive 500. Na pewno w racjonalnym podejściu do sprawy nie pomaga weekend taki jak ostatnio. Gdzie o 17 w nocy dojeżdżasz do celu i po ciemku lecisz na nocleg do Słubic. Niby czarno, niby zimno, ale ciepło i nawet przejrzyście. Można by tu trochę podkolorować, że epicko, że nieziemsko. A to po prostu kawałek pięknego Lubuskiego, 6 stopni na plusie i zaplanowane dwie pętle po ponad 100km, jak nie w listopadzie!

Jeżeli miałbym zostać takim prawdziwym influencerem ze współpracą partnerską, to marzę o Koleo. Jakaś złota karta na przejazdy pociągami, darmowa kawa i Prince Polo w Warsie i jestem spełniony. Choć nie powiem, nie ma na co narzekać, wsiedliśmy w pociąg przed 15:00 i po 17:00 byliśmy już w Rzepinie. Wymyśliliśmy sobie, że w Piątek dojedziemy na bazę jakieś 30km przez Rzepińsko – Słubickie lasy, żeby choć trochę poczuć weekendowego wypadu.

Mógłbym również próbować sił opisując nasze miejsca noclegowe. Kryterium numer jeden – tanio, kryterium numer dwa – śniadanie w cenie, kryterium specjalne – recepcjonista nie zauważa, że pakujemy rowery do windy. Ewentualnie jest garaż na rowery, ale nie koniecznie. Tak więc, tym razem Magda Gessler odwiedza Słubice, uroczą miejscowość położoną tuż nad Odrą, którą codziennie setki ludzi przekracza do pracy w Reichu. Bądź odwrotnie, aby wydać swoje lekko zdobyte na socjalu euraski, żeby zjeść kiełbasę i kupić kosz wiklinowy i sztangę fajek na pobliskim targu.

Tak więc, jesteśmy w Hotelu Cargo, który niegdyś był centrum biznesowego świata firm spedycyjnych. Dziś nadal służy kierowcom ciężarówek. Pokoje są przestronne, łóżka wygodne, kibel też. No wszystko jak 20 lat temu, ale lekko odnowione, lekko. Nie ma co się wincyj spodziewać po najtańszym noclegu u podnóży biedniejszej wersji Frankfurtu.

Jedyne co można na pewno pochwalić, to najszybszą obsługę zamówień posiłków w przy hotelowej restauracji. Czy to śniadanie, czy to obiad, wszystko podawane jest ciepłe w 3 minuty po złożeniu zamówienia. Do wyboru jest więcej wariacji na temat kotleta schabowego niż opcji wegetariańskiej w menu. No ale do tego Magda nie mogła by się doczepić!

Pozostawiając już rolę Magdy Gessler w spokoju, po uporaniu się z olbrzymim śniadaniem postanowiliśmy pozostać przy naszym gruzowym stylu życia i ruszyliśmy na zaplanowaną pętle. Plan był taki, aby przejeżdżając przez Frankfurt, skierować się na południe do Eisenhüttenstadt i zaliczając mikro wschodnioniemiecki Licheń – Neuzelle, zawrócić w kierunku północno- zachodnim i liznąć trochę więcej lasów i kanałów.

Jak sobie tak pomyślę, że ktoś kiedyś wpadł na pomysł nakręcenia kryminału, ciemnego, zimnego, mokrego. Takiego który wyświetla tylko szare, niebieskie i granatowe ciemne kolory, to idealnym miejscem na to jest Szczecin, jako plan dla Odwilży. No więc, jak ktoś by chciał nakręcić jakiś serial kryminalny o Stasi, komunistach itd. to Frankfurt i Eisenhüttenstadt są już. A raczej nadal na to gotowe. Wystarczy poprosić ludzi, żeby zaparkowali swoje ładne, nowe BMW i Mercedesy gdzieś z tyłu, z dala od kadru i mamy to. Przejazd przez wspomniane miejscowości był naprawdę niezłą, szybką wycieczką po innej epoce. Co prawda, wielu polskich patriotów mogłoby nie przeżyć takiego stężenia socrealizmu. Aż dziw bierze, że na granicy nie ma buforu w postaci komory dekomunizacyjnej, żeby obowiązkowo każdy polak mógł przepłukać oczy po tym co się tu odjaniepawla. Choć może sami Niemcy nie są w stanie tego wytłumaczyć, tak samo jak znaczenia pomniku dzika, który turla się na plecach.

Zostawiając za sobą poprzedni ustrój, zatrzymaliśmy się na chwilę w Neuzelle – barokowym cudzie Brandenburgii. Sam kompleks przywitał nas przyklasztornym browarem – niestety chyba zamkniętym, choć było wcześnie i jednak całkiem chłodno na zimne co nieco. Dalej pobłądziliśmy trochę po ogrodach, czego nie zauważyliśmy to powyżej, pomiędzy kolegiatą a kościołem znajduje się w góra wina! Może i dobrze, że minęliśmy ją niczego nie świadomi i udaliśmy się wreszcie w teren.

Kierując się na zachód, jechaliśmy długimi lasami i pagórkami. Przecinaliśmy małe wioski i dawne granice Brandenburgii z Saksonią. Im dalej na północny zachód, tym bliżej krainy Szprewy. Przez długi czas jechaliśmy wzdłuż kanałów. Nie było to premiumowe szuranie. No cóż, taki los. Dużo liści, ukryte patyki pod nimi, a później trochę sypko. Na szczęście jak to było w piosence – „nic nie może przecież wiecznie trwać”.

Zbliżając się do Fankfurtu, zaczęliśmy odczuwać głód i jednak to, że był to jesienny wypad gravelowy. Na koniec została nam zabawa przez okoliczny las. Jak się okazuje nad Odrą płasko jest nad rzeką. Kawałek dalej, czy to puszcza Bukowa czy wzgórza Oderberg, czy nawet tereny pod Frankfurtem – zaczyna się robić pagórkowato. Wjeżdżając do miasta, od razu przypomniałem sobie o enerdowskiej przeszłości miasta. Głównie za sprawą tabliczki informacyjnej o państwowym archiwum stasi. Oprócz tego przypomniało się nam, że recepcjonistka polecała kuchnię wietnamską z pobliskiego targu w Słubicach. Więc udaliśmy się za sznurem samochodów na niemieckich blachach w kierunku raju wiklinowo-krasnalowo-fajkowego. „Niemieckie” przygraniczne targowiska wszędzie są takie same. Kupisz bluzę z insygniami wermachtu, „oryginalny” dresik thor steinera, najlepsze polskie wędliny i tanie fajki. Ale takiego wietnamca jeszcze na targowisku nie jadłem. Nie zawiedliśmy się, czego nie można powiedzieć o moim rx100 (może ktoś z sony to czyta – kocham ten aparacik, ale odporność na wilgotność kurde nie istnieje).
Tak więc po pięknych 130km, dobrym jedzonku, mój aparat odmówił posłuszeństwa – zaczął skrzypić, zaczął dzwonić więc udaliśmy się do hotelu na wspólny spoczynek.

Niedziela, planowo miała być sucha i nadal ciepła. Lekko wietrzna w plecy, lecz pogoda pokazywała co innego. Po pobudce niewiele się zmieniło, zjedliśmy śniadanie, wypiliśmy kawę. Ubraliśmy się i sprawdziliśmy pociąg. Pogoda nadal swoje, wiatr i mżawka która już raczej była deszczem. Mieliśmy nawet bilet na pociąg, ale na stacji w Słubicach, okazało się, że do Rzepina jedzie się autobusem zastępczym. Stojąc na przystanku, zaczęliśmy jakoś moknąć mniej. W sumie to już tylko mżyło. Na szczęście Przemka złapały wątpliwości. Mieliśmy przygotowany ślad 41 km do Kostrzyna. W sumie prosta dość droga, z wiatrem w plecy. W dodatku, zaczynało lekko mżyć, na pewno nie padać. Grzesiek wstrzymał się od głosu, ja oddałem decyzję Przemkowi i po pięciu minutach byliśmy już z powrotem we Frankfurcie.

Początkowo jednak było dość mokro, ale to tak samo jak woda spod kół. Nawet jakby nie padało, bylibyśmy mokrzy. Pół godziny później spadło na nas już coś co można zakwalifikować jako deszcz. No ale skoro została godzinka, to nie ma na co narzekać. Uwinęliśmy się szybko, najpierw mokrą polną drogą, później przemokniętym lasem. Wjechaliśmy w ścieżki prowadzące do Odry – Nysy. Wiatr wiał, deszczu nie było. Widoki niby podobne, ale trochę inne jakby więcej przestrzeni. Chwila moment i wjeżdżaliśmy drewnianym mostem do Twierdzy Kostrzyn. Zainstalowaliśmy się w maku na rogalu i kawie, kupiliśmy bilet na pociąg i zamknęliśmy listopadowy wyskok weekendowy w 200 km. W domu rx trochę przesechł i można powiedzieć, że weekend wyszedł bez strat. A do Słubic wrócimy wiosną!