Nízke Tatry
Czy o zimowym trekkingu, można pisać na blogu gravelowym? Czy przedzieranie się przez zaspy, wspinanie po lodzie, dziesięciogodzinna aktywność, to nie jest gravel? Nie, nie ukradli mi roweru. Po prostu w tym roku postanowiłem czasem zluzować i wreszcie wybrać się w góry, z inną – pieszą perspektywą.
Pomysł na trekking w górach chodził za mną już od jakiegoś czasu, myślałem o Karkonoszach jesienią. Wyszły Niskie Tatry zimą. Tym razem miałem wręcz all-inclusive. Za całe planowanie trasy, noclegów, przejazdów odpowiadał Adam Przybyłek.


Wyruszyliśmy z Wrocławia tuż przed świtem. Na miejscu w Słowacji byliśmy chwilę przed 12. Pierwszego dnia mieliśmy do pokonania 26km i jakieś 1600m podejść (komoot mówi 1950 ale komoot zawsze kłamie). No cóż gdyby ktoś zaproponował mi takie cyferki na rowerze to stuknąłbym się w czoło. Ale z buta to i po drabinie się pójdzie co nie? Jedynym minusem było to, że byliśmy świadomi, że ostatnia część trasy będzie pokonywana na czołówkach. Z jednej strony szkoda widoków, z drugiej piękny zachód słońca w górach i inne doznania.

Dość szybko doszliśmy do pierwszych partii śniegu, na horyzoncie wszędzie widniała wiosna. Zero śniegu. U nas im wyżej tym więcej. Pierwsze trudności, a może bardziej wymagania trasy zwiększyły się gdy szlak niezauważalnie skręcił między drzewa. Nachylenie lekko się zwiększyło, lecz największa trudność polegała na tym, że od 11km zaczęliśmy iść nie przetartą drogą. Co powodowało zanurzenia w śniegu czasem od kolana aż po uda, a następne 5km pokonaliśmy w jakieś 3 godziny..


Z perspektywy wygodnej, ciepłej kanapy, mogę powiedzieć, że był to jeden z najpiękniejszych odcinków wyprawy. Dużo śniegu na grani, aż po pas. Brak jakichkolwiek śladów ludzi, cały szlak do przetarcia dla nas. Na koniec zachód po którym wszystko przed nami wyglądało jak szara Diuna. Biały horyzont i brak punktów odniesienia w postaci drzew czy skał, powodował totalna fiksację orientacyjną. W pewnym momencie nie mogliśmy oszacować czy biała czapa śniegu po której chyba powinniśmy iść to lekki pagórek czy jednak koniec podejścia i szczyt na 1693m. Czy to co widzimy jest 50, czy 500m od nas. Lecz z perspektywy pełnego zanurzenia nóg w śniegu, trochę tęskno zrobiło się za kanapą. A z lekką obawą myślałem ile nam zejdzie na przedzieraniu się przez kolejne kilometry. Które bądź co bądź, połykaliśmy dość wolno i nie chcieliśmy być połknięci przez nie. Bądź raczej śnieg.


Tuż przed zachodem schowaliśmy się za wielką łachą śniegu. Krótka pauza na herbatę, dołożenie dodatkowej warstwy i żwawo lecimy dalej. Godzinę później zgasło słońce więc odpaliliśmy czołówki. W tym momencie miałem wrażenie, że złapała mnie klasyczna bomba. Ratowałem się lodowatym batonem, który musiałem uprzednio wymlaskać żeby jednak się trochę rozpuścił. Samo dojście do schroniska bardziej przypominało mechanicznie zaprogramowane przejście. Byle do przodu, byle do góry i jak już byliśmy na tyle blisko celu, postanowiliśmy zejść/zjechać/zbiec w dół do schroniska. Gdzie na werandzie przywitała nas lekko zdziwiona kobieta obsługującą Durkovą.
Po wejściu do środka poczułem ciepło, które widziałem oglądając Nienawistną Ósemkę Tarantino. Z tym, że nasze chatka była o niebo lepsza niż ta na mroźnym zadupiu gdzie atmosfera gęstniała z każdą minutą. Nam się trafiło dużo lepiej. Po chwili zostaliśmy zapytani czy chcemy piwo dziesiątkę, czy jedenastkę? A może zupy z soczewicą? Bo na śniadanie będzie jajecznica! Finalnie, okazało się, że mamy wszystko czego moglibyśmy chcieć. Byliśmy ogrzewani drewnem kominkowym, a noc zapowiadała się nieźle, bo materace były duże i wygodne! W sumie spędziłem chyba 2 godziny w oczekiwaniu na grupę Adama. W tym czasie zjadłem zupę, którą zagryzłem chlebem i zapiłem dziesiątką. Dwie godziny chłonięcia ciepła, wyłożenia nóg na ławce i w sumie nic nie robienia minęły raz dwa. Po czym powoli zaczynało dawać o sobie znać zmęczenie, a powieki robiły się coraz cięższe. Chwilę po 23 odpadłem i miałem wrażenie, że sen nadszedł w momencie opuszczania głowy na prowizoryczną poduszkę zrobioną ze zwiniętego polaru. Jak się okazało nad ranem, Adam z resztą ekipy dotarli do Durkowvej chwile po 24.




Poranek przywitał nas mocno błękitnym niebem i dużym słońcem. W takich warunkach jajecznica i przelewik smakują najlepiej na świecie. Luksus to mało powiedziane, a mówimy tu nadal o drewnianej chacie z wychodkiem na zewnątrz. I w takich warunkach, nie zamieniłbym tego na żaden hotel all inclusive.
Po szybkim śniadaniu i porannej toalecie, zaczęliśmy się pakować i rewidować plany. Olga z Filipem, postanowili lekko zluzować i zejść niżej aby do kolejnego noclegu zrobić mniej kilometrów niż planowane 26. W międzyczasie zaśmiałem się, że nie ładuje czołówki, bo w końcu mamy wyruszyć przed 10 czy chwile po 9. Ale zapobiegawczo podładowałem jedną kropkę.
Na szlak weszliśmy chyba chwilę po 9. Lampa była jak s.., lampa jak c.. się mówi. Na początek wejście na grań, dosłownie w tempie „człapuczłap”. Później pogoda i widoki wynagradzała wszystkie trudy dnia minionego. Niemniej, kolejny dzień nie zapowiadał się na lekki spacerek. Nadal mieliśmy sporo śniegu pod nogami, może nie zapadaliśmy się, ale jednak było dużo więcej trawersu. Największym plusem było, mnóstwo przetartych śladów. Można rzec, że w takich warunkach demokratycznie decyduje większość o tym gdzie dziś pójdziesz. Ale o tym później.





Pierwsza połowa dnia minęła dość szybko, pomimo tego, że trasa wydawała się łatwiejsza co chwile przychodził mi do głowy pomysł założenia raczków. Praktycznie do Chopoka, czyli pierwszego planowanego postoju, mieliśmy piękną pogodę. Mając już na wyciągnięcie ręki stok i bazę narciarską nagle zaskoczyła nas szarówka. Wręcz mleko się rozlało i dotarwszy do bazy narciarskiej, wraz z hotelem i restauracją okazało się, że widoczność spadła do 5m. Tomek i Michał poszli kawałek dalej do schroniska i tam mieliśmy zrobić przerwę na jedzenie. Wychodząc z bazy narciarskiej, miałem schronisko dosłownie przed sobą, niestety nie widziałem niczego przed sobą. Musiałem sprawdzić w którym kierunku mam iść, żeby w ogóle trafił do celu.
Samo schronisko, raczej nie przypominało klasycznego górskiego schroniska. Bliżej mu było do zwykłej, nowoczesnej restauracji w jakimkolwiek miejscu turystycznym. Większość gości, było tu na przerwie między zjazdami na nartach czy desce. W pełnym obłożeniu, udało się nam wyrwać stolik, do którego później dołączyła ekipa którą poznaliśmy Durkovej.
Czy to jazda na rowerze, czy chodzenie po górach, czy zwykły dzień kiedy ciężko zwalić się z kanapy i wynieść śmieci. Te wszystkie aktywności mają tę samą cechę, że jak już się siedzi w ciepełku, to ciężko się zebrać do wyjścia na zimno. Aura może lekko się zmieniła. Na widoczność z 5m, na max 50. Co z tego, jak wszechotaczająca nas biel, zlewała się z granią i niebem. Założenie raczków było jednak dobrym pomysłem. Druga część trasy była bardziej wymagająca. Chłód, wydeptany śnieg i zagłębienia. Nierówne podłoże i chyba jednak bardziej wymagające podejścia dużo łatwiej i bezpieczniej pokonywało się z dodatkowym wsparciem przyczepności.
Planując dalsze kilometry, stwierdziliśmy, że wchodzenie na najwyższy szczyt Niskich Tatr, nie ma za wiele sensu. W końcu nic nie zobaczymy. Jak wcześniej wspominałem, zimowe góry to demokratyczny twór. Idziesz tam gdzie większość. Pomimo, że postanowiliśmy olać podejście na Dumbier, po paru metrach szlaku który miał prowadzić do zejścia, okazało się, że jednak wchodzimy do góry. W takiej sytuacji, nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy uszanować wolę śladów. Samo podejście okazało się dość łatwe. A w nagrodę naszym oczom ukazały się górskie kozice. Sam pobyt na szczycie był dość ekspresowy, cyknęliśmy zdjęcie i raz dwa ruszyliśmy mocno w dół w kierunku kolejnego schroniska. Gdzie niebo zaczynało się lekko rozpogadzać.
Samo schronisko zachęcało do zrobienia kolejnej przerwy, lecz trudności z wyjściem i dzień chylący się ku końcowi, przekonały nas do ruszenia w dalszą drogę. Kolejne dwa podejścia powinniśmy pokonywać zygzakiem, jak pokazywał letni szlak. Niestety w tych warunkach, przy oblodzonej nawierzchni. Bez widocznych śladów, postanowiliśmy iść w linii prostej, na podstawie wytyczonej trasy tyczkami. Na kolejnej grani pierwszy raz zawiało wręcz srogo. Kolejne 30 minut na takim wietrze mogłoby spowodować niezłe wychłodzenie. Generalnie to taki moment, że wiesz, że trzeba się ruszyć, aby jak najszybciej mieć to z głowy. A w przypadku drobnego „potknięcia” sytuacja może raz dwa zrobić się groźna. W tym momencie, miałem w głowie mantrę którą w kółko powtarzałem sobie przy biegach górskich – do przodu, do góry, w dół i tak dalej. Noga za nogą.
Jak już udało się nam pokonać ostatnie największe podejścia, powoli zaczynaliśmy schodzić. Dookoła pojawiła się kosodrzewina, a szlak przypominał bardziej singiel, który chciało by się zjechać na fullu, najlepiej z jakąś dużą baterią, żeby za bardzo nie męczyć już nóg. Na około 3km do mety, można powiedzieć, że światło zgasło na tyle, że postanowiliśmy dokończyć herbatę i założyć czołówki. Nasz kolejny nocleg był już tuż tuż, gdyby nie mrok, pewnie już byśmy widzieli dach naszego ośrodka. Może dzięki nocy, na pierwszy rzut oka nie zorientowaliśmy się, że swoje najlepsze czasy ma dawno za sobą. Lecz nie można narzekać, jak dostaje się ciepły rosołek i „calcio e pepe” pod ryj. No chyba, że okazuje się, że do makaronu użyto fixa serowego, a rosołek to ciepła zupka z warzywami. Choć z czwartej strony, wrzątek do herbaty był chłodniejszy niż woda w kranie, bądź herbata po 24h w termosie. Ale to nie jest blog kulinarny, a ja nie mam blond loków, więc na tym zakończę ten wątek.
Jak się później okazało, pogoda niestety rozhulała się na tyle, że po wyjściu na grań Adam z Asią postanowili zawrócić do schroniska. Bo dalsza droga przy wietrze jakiego mieliśmy tylko przedsmak, nie była bezpieczna. A kto by chciał latać helikopterem?



Ostatni dzień przejścia, okazał się dość szybkim i łatwym spacerem na obiad. Musieliśmy tylko wyjść z ośrodka, który za bardzo nie zachęcał do rozleniwienia się i zbytniego korzystania z dobrodziejstw, bo po prostu prawie ich nie było. Za to po około trzynastu łatwych kilometrach, zeszliśmy do wręcz wiosennej aury. Gdzie zostaliśmy wręcz wynagrodzeni wspaniałym jedzeniem i obsługą. Nasz trip z boku mógł przypominać „Slovak Express” – trochę wyprawę, trochę telewizyjne show – bo tak musieliśmy wyglądać dla lokalsów jak w pełnym turystycznym rynsztunku wpadaliśmy do kolejnych słowackich wiosek.
Po obiedzie w Bacuch, udaliśmy się autobusem do Hel’py gdzie mieliśmy spotkać się z Adamem i Asią. Tam mieliśmy również zaplanowany nocleg, niezaplanowaną pickę i asymiliację z autochtonami w lokalnym pubie. Który jeżeli chodzi o charakter, utknął gdzieś pomiędzy działkową świetlicą, skansenem a pubem wspieranym przez koncern tytoniowy. Napisy na pamiątkowych tablicach nie musiały nam przypominać, że jesteśmy na Słowacji. Wystarczyło spojrzeć na wiadomości sportowe i priorytet informacji o hokeju nad resztą wydarzeń.
Zimowe przejście w górach to zupełnie inna bajka. Nie łatwa, nie polecam każdemu. Nie znaczy to, że dla wybranych, silnych, czy lepszych. Po prostu, takie przejście jest trochę ryzykowne. Wszystko fajnie jak dobrze idzie. Ale jednak jak idzie wolno, za wolno i trzeba lecieć za długo i dojdzie do tego jakiś problem. To fajna wyprawa, może zacząć przypominać jakiś senny koszmar, z którego wyjście ciągle się oddala i za wiele nie możemy zrobić.


