FullSizeRender VSCO 1 scaled

Zimowy gravel

Styczeń – sryczeń. Każdy wie jaki jest, ale jak się zestawi różne przemyślenia o nim, to nagle wygląda, że każdy ma jednak inny. Niby pizga wszystkim równo, ale czasem wychodzą z tego niezłe cuda w postaci „okien pogodowych”. Czy po prostu obniżenia standardów do „przynajmniej za dnia”.

Choć w rowerówce istnieje taka postać jak Wilk. Kto ma wiedzieć, ten wie. Kolejny raz zrobił coś żeby: a) utrzeć nosa, b) żeby nie zmarnować miesiąca, c) po prostu wyszedł na rower jak zwykle w styczniu. Zaczął na Węgrzech, zaliczył Bośnię, ogrzał się w Chorwacji, przenocował w Triestrze i ruszył w Alpy. Głównie spał w namiocie, a przy okazji w połowie drogi zaczęła pękać mu korba (thanks shimano). Rozumiem, ale nie zazdroszczę. I nie chodzi tu, żeby mieć „jaja ze stali”, „zesrać się a nie dać się”. Nie! Przy tym wszystkim, najważniejsze było to co napisał: „Dawny Wilk strasznie by się na to wściekł, ale od tego roku pracuję nad sobą by potrafić znajdować we wszystkim pozytywy i przyjąłem ten cios z zupełnym spokojem.” Bo przecież, tylko spokój może nas uratować. A wtedy lekka mżawka czy mokra mgła raczej nie zrujnuje jazdy.

U mnie nie było aż tak spektakularne, choć za granicą jestem prawie co drugi dzień. A nawet udało się pokręcić chwilę mieszczuchem po Warszawie. Choć w głębi duszy człowiek tęsknił za Col Casekow i Unteres Odertal. Tak czy siak, w styczniu udało się zmarznąć, zmoknąć, złapać grzejące słońce przy błękitnym niebie, bądź widzieć przebłyski słońca za gęstą mgłą kiedy wszystko zamieniło się w lodową krainę. Rozumiem i sam sobie zazdroszczę.