Bolesławiec Gravel
Wiadomo, że jak jedziesz do Bolesławca, to musi być to wyjazd związany z ceramiką. Ale czy ceramika może być związana z gravelem? Czy ceramika zniesie kurz i gruz? Czy w Bolesławcu jest gravelowo? Oczywiście!
Do Bolesławca wybraliśmy się głównie służbowo. W ramach Bolesławieckiego Święta Ceramiki, dostarczyliśmy nasz projekt Canyon x Bolesławiec, który przygotowaliśmy w tym roku we współpracy z Manufakturą Bolesławiec, Mariuszem Lickiewiczem i Dreamworkers.
Pokrótce. Jakiś rok temu, Mariusz Lickiewicz pochwalił się swoim marzeniem o rowerze w ręcznym malowaniu charakterystycznym dla ceramiki bolesławieckiej. Pomysł prosty i wręcz naturalny jak ktoś mieszka na co dzień w Bolesławcu. Zarazem sam motyw charakterystyczny i rozpoznawalny dla większości z nas. Mariusz powiedział, że zna ludzi w Manufakturze Bolesławieckiej. Do wszystkiego potrzebowaliśmy roweru, których mamy aż nadto. Najważniejsze było, to znaleźć kogoś kto zna się na fachu malowania ram rowerowych i jest na tyle szalony żeby z nami w to wejść. Po kilku chwilach zadzwoniłem do Mikołaja z Dreamworkers, przedstawiłem mu pomysł i zapytałem czy podjąłby się takiego zlecenia. Dosłownie po 15 minutach mieliśmy kolejnego partnera projektu. Do którego dołączyła jeszcze Magda Gazur odpowiedzialna za projekt designu i realizację tego nie do końca łatwego projektu. O samym projekcie więcej przeczytacie TU.
Wiadomo, że nie samą pracą człowiek żyje, a że Bolesławiec leży w ciekawym miejscu, gdzie albo pojedziesz na północ i lasami dotrzesz do największego w Polsce poligonu. Albo skierujesz się na południe i po chwili widzisz góry otaczające Jelenią Górę. Będąc tam parę dni udało się nam zrealizować oba warianty z nawiązką. Ale na rozgrzewkę machnęliśmy pętle „wkoło komina”. Zaliczając świetne szutrówki po Borach oraz zaliczając oczywiście Zamek Kliczków jak to zawsze na Dolnym Śląsku bywa
Kolejnego dnia, udało nam się złapać na GravOn’ową ustawkę po płaskim. Może i było płasko ale na pewno piaszczyście. Mariusz postanowił nas zabrać na północne rewiry niekończących się Borów. Piękne szutrówki, Pustynia Kozłowska i jak to zawsze musi być jakieś tam tereny wojskowo-poligonowe, jak miasto-widmo Pstrąże itd. Jak zwykle to bywa w jeździe w grupie, dla kogoś było za szybko, dla kogoś za wolno. Najważniejsze, że wszyscy na siebie czekaliśmy i udało się trafić ponownie do Zamku Kliczków. Gdzie mogliśmy się schłodzić, bo upał był naprawdę niezły. Z najlepszych akcji, to udało się obejść bez Żandarmerii Wojskowej (nie tak jak kiedyś przypadkowo w Nadarzycach). A poza tym, w pewnym momencieostałem sam, z kolegą na mtb. Mariusz powiedział, że robią skrót i spotkamy się na miejscu. Miałem ślad, choć trochę uległ modyfikacji. No ale coś tam kojarzę z mapy. Kolega zapytał się czy jest stąd. Ja myślałem, że on lokals, ale niestety Szczecin, spotkał się z Jelenią Górą. No cóż, trzeba sobie jakoś radzić, azymut na oko wydawał się dobry, do tego kierunek zbiegał się z piękną drogą pożarową. Po 11 km trafiliśmy do miejsca zbiórki. No bo jak zabłądzić w lesie jak się ma Garmina i Komoot?
Jako, że północ od Bolesławca zwiedziliśmy całkiem dobrze, to trzeba było wybrać się jeszcze na południe. Miałem wrażenie, że nagle z niezłych nawet płaskich szutrówek od razu przenieśliśmy się w klimat górski. No może przedgórski. Ale raz dwa zorientowaliśmy się, że nastąpiła zmiana planszy. Głównie ze względu na widok na Karkonosze na horyzoncie. Niemniej, po drodze zaliczyliśmy wszystkie nawierzchnie gravelowe. Niezły „górski” podjazd w Parku Krajobrazowym Doliny Bobru. Naszym celem był dojazd do Wlenia, zawrotka i jazda w kierunku Lwówka Śląskiego gdzie planowaliśmy coś zjeść. Tym bardziej ciężko się patrzy na skalę tragedii powodzi na południu, jak się zna tereny gdzie się to wszystko dzieje. Kotlina Kłodzka od zawsze jest dla mnie piękną mapą. Może mapa to zła nazwa, ale zawiera piękne góry, drogi, architekturę i szeroko pojętą florę. Przejeżdżając przez Wleń, poczułem tę samą magię miejsca. Może rzeczywiście nie chodzi tu o mapę, co charakterystyczny klimat „poniemiecki”. Sam wjazd Wleń, położony pośrodku Parku Krajobrazowego Doliny Bobru urzekł mnie od razu. Zjazd z lasu wprost do miasteczka. Na dzieńdobry przywitał nas przyjazny wielki kundel. Później było tylko lepiej. Mostkiem przez rzekę wprost na mały ryneczek na którym można było schłodzić się „mgiełką” od wodociągów miejskich, ustawioną tuż pod ratuszem. Wyjeżdżając od razu praktycznie znaleźliśmy się w lesie, który towarzyszył nam jeszcze kawałek. Później już praktycznie idealnie szlakiem rowerowym dojechaliśmy na obiad w Lwówku Śląskim. Zawsze byłem zdania, że obiad, taki normalny a nie drożdżówka i jogurt, to nokaut techniczny. Po zjedzeniu chłodnika i pizzy czułem się, że dojazd do Bolesławca to będzie jazda pt. lewa-prawa-byle do dom. Niewiele się myliłem, na szczęście mieliśmy prawie z górki
Celem ostatniej jazdy był Zamek Grodziec, o którym wspominał mi Mariusz i który widzieliśmy na horyzoncie jadąc do Wlenia. Samą trasę próbowałem wytyczyć tak, żeby zaliczyć jeszcze w miarę nowe/inne drogi niż w dni poprzednie. Jak zwykle w takich sytuacja wiąże się to z tym, że można zaliczyć ciekawe drogi np. koło kamieniołomu. Ale chwilę później okazuje się, ze planowana droga jest zaorana i przede mną wielkie pole kartofli. Jazda po kartoflisku nie jest tak zła jak nazwa wskazuje. Gorzej jest np. po polach rzepaków, które rosą gęsto i wręcz wyhamowują rower, wplątując się przy okazji w napęd. kartoflisko jest raczej dość łatwe. Trzeba uważać na pozostałości pyr i wyżłobienia. Choć pewne jest, że nie zostanę fanem tej wersji gravelowania. Na szczęście jazd na azymut póki co wychodzi mi nieźle. Po pewnej chwili znów byłem na niezłych szutrówkach którymi praktycznie dojechałem do podjazdu pod Grodziec. Jak to bywa w polecanych miejscach czy po prostu punktach turystycznych, za bramą obwarowań, czekało na mnie turystyczne pospolite ruszenie. Autokary i samochody odwiedzających, kolejnki po bilet do zamku, kiełbasę i lody. Jedyne co udało mi się ogarnąć to kubek kombuchy i postanowiłem się ewakuować. Głównie z powodu nadciągającej z południa ulewy i tego, że gdzieś ulatywało mi powietrze. Co mogło oznaczać, że mam mało mleka lub niewidzialny gołym okiem kolec w oponie. Na liczniku pozostało tylko 20km do Piramidy. Więc dopompowałem oponę i znowuż z górki ruszyłem w kierunku mety.