Harz Gravel
To mógłby być wpis pt. „Czechofile ich nienawidzą, odkryli gravelowy raj, lepszy od Jeseników”. Mógłby być, a w sumie to jest prawdą. Pierwszy raz w górach Harz, byliśmy w zeszłym roku na początku jesieni. W tym roku postanowiliśmy załapać się na prawilne lato, bo Harz Gravel to gravelowy raj a w raju zawsze świeci słońce i jest ciepełko. I tak było! Zrobiliśmy kolejny weekend z ponad 250km. Czyli łącznie mamy ponad 500km zwiedzone, a nadal są plamy na mapie gdzie nigdy się nie pojawiliśmy więc chyba wiem gdzie skoczymy znowu w przyszłym roku.
Tym razem na naszą bazę wypadową, wybraliśmy Braunlage. Które oprócz dużej bazy hotelowej, miało również Getranke Markt, Bar Hanoi oraz kilka marketów. Więc prawie wielka cywilizacja na niecałe 9 tyś. mieszkańców. Co w okolicy i tak było bardzo dobrym wynikiem. Nasz nocleg znalazłem oczywiście na Booking, główne kryteria to wczesna godzina zameldowania (11:00) a także późna godzina wymeldowania (11:00). Jak się okazało, Hotel Pension Bergkranz pod wieloma względami był strzałem w dziesiątkę. Ale o tym później.
Koło południa, byliśmy gotowi do jazdy. Pierwszy dzień to klasyczne osiemdziesiąt parę kilometrów. Nie za dużo, nie za mało. Idealnie na rozprostowanie nóg po podróży i pierwsze górki. A było ich łącznie koło 1490m. Widoki, a raczej nawierzchnia od razu szutrowa. Długie i szerokie odcinki idealnie wijące się, nie pozwalały się nudzić. Do tego jeden singiel poprzecinany kilkoma drzewami, urozmaicił nam jazdę noszeniem roweru. No trudno, ważne że zaraz było miasteczko i wodo-pój, za wodę można wstawić wszystko. Piwo, zero, colę czy cokolwiek. Było ciepło, więc musieliśmy zadbać o to żeby się nie odwodnić. Na tę ewentualność zabezpieczyliśmy się skrzynką czegoś bąbelkowego o złocistym kolorze. A w naszym ulubionym już hotelu, mieliśmy małą lodóweczkę, która bez problemu przyjęła zawartość skrzynki. Co prawda, przez cały weekend, ktoś nam podwędził dwie butelki i raczej też był zadowolony z przyjęcia płynów. A raczej przejęcie. No cóż..
Po pierwszych większych podjazdach, nie powiem, mieliśmy ciepło, a raczej byliśmy rozgrzani i nasze myśli chłodził fakt zawartości lodówki. No cóż w końcu wakacje. Ale zanim przyszedł czas na przyjemności, musieliśmy się uwinąć z niezłymi podjazdami. Później było trochę zjazdów. Ale najważniejsze, że ciągle towarzyszyły nam piękne widoki i idealne drogi. Na tych pierwszych osiemdziesięciu kilometrach, nawet za bardzo nie mieliśmy dużego towarzystwa na szlakach. Oczywiście o samochodach nie wspomnę, bo po prostu to jazda pod tytułem: wchodzisz na prawie zamknięty tor/szlak i zapominasz o spalinowcach. Po prostu czysty, zakurzony przyjemny szutrowy gravel ot co, prawie nuda od tego piękna.
Na powrocie wypróbowaliśmy pizzerię, po czym wróciliśmy do Hotelu. Plusem naszej miejscówki był również wydzielony garaż który służył za przechowalnie rowerów. Dzięki czemu nie musieliśmy nigdzie targać naszych brudasów.
Drugi dzień to klasycznie dzień NAJ. Najdłuższa trasa czyli ponad sto dwadzieścia kilometrów. Dużo przewyższeń bo ponad 2500m. Dodatkowo, atrakcje w postaci zwiedzania nielicznych orientalnych lokali gastronomicznych i generalnie największe zmęczenie.
Dzień zaczęliśmy od śniadania w hotelowej jadalni, która na pewno pamięta wiele historycznych wydarzeń Rzeszy. Odpowiednio nakarmieni i napojeni dzbankiem kawy ruszyliśmy w trasę. Po kilku metrach znowu znaleźliśmy się na zamkniętej szutrowej pętli. Czy było cieplej? Być może. Czy było ładniej? Być może. Czy widzieliśmy więcej zwierzątek? Oczywiście, jakiś młody gówniak co by urwał nogę przy miednicy na raz. I pełno krów. No gravel pełną gębą, nie ma reklamacji. Czy lekko nas przysuszyło w bidonach? Oczywiście. Czy było warto? Jak-naj-bar-dziej.
Lecz wszystko ma swoją cenę, szybkie zjazdy są piękne, wiatr we włosach i dziura w oponie. Kolejny dzień Grzesiu bawił się w przełajowca. Trzeba było znieść rowerek, sprawdzić stan mleka i pompować. To i tak całkiem niska cena jak za to w co i gdzie się bawimy. Na szczęście jeden wąs wystarczył żeby naprawić dziurę i to była jedyna awaria całego wyjazdu. Bo pękniętego insertu od uchwytu licznika nie będę liczył. Przecież trzymał się później na taśmie izolacyjnej, więc co to za awaria.
Tak wiec po uporaniu się ze wszystkim, ruszyliśmy dalej. To był taki dzień, że na mocnym podjeździe miałem wrażenie, że organizm rozgrzewa mnie do 50 stopni..Najgorzej, że bidony opróżniały się szybciej, a perspektywa uzupełnienia była dość odległa. Na tyle, że Grzesiek zaryzykował uzupełnienie bidonów w jednym z pobliskich strumyków. Na nieszczęście najbliższy ośrodek wypoczynkowy był zamknięty, zacząłem się wręcz rozglądać nad jakimś przyłączem do węża ogrodowego. Zamiast kranu znalazłem piechurów i jak się okazało, wskazali „wodopój” dosłownie 500m na naszym śladzie! Byliśmy uratowani, uradowani i uraczeni wiadomo czym co nie..?
Dalej było już lekko, jak zwykle miało być już tylko z górki, ale wiadomo jak to wychodzi w praktyce. Mieliśmy w dół, tylko po to, żeby jeszcze kawałek podjechać. Aby oczywiście na koniec zjechać z górki, wprost do Wietnamu! Bar Ha Noi, to odkrycie wyjazdu. Jednoosobowa działalność, z miłym Panem, który jednocześnie przyjmował zamówienia i gotował na ognistych wokach papu! Powiedzieć, że było smaczne, to jak nic nie powiedzieć, drugi dzień zajadaliśmy się specjalnościami azjatyckiej kuchni!
Po wszystkim udaliśmy się do naszej kwatery. Komisyjnie przeliczyliśmy lodówkę i byliśmy pewni na 100%, że ktoś pobiera myto w postaci naszych buteleczek. Chyba za karę, że zapełniliśmy jej większą część. No cóż, trudno się mówi. Nawet to nie popsuło nam humorów. Bo jeżeli chodzi o trasy i pogodę to mieliśmy naprawdę najlepiej. Więc co się tam będziemy przejmować.
Jak już pisałem. Miejscówkę mieliśmy klawą. Świetnie położoną, schludną, czystą. Z garażem na rowery i obsługą która ewidentnie była chętna się dogadać z każdym. Do tego stopnia, że ostatniego dnia zaplanowaliśmy krótką pętlę. Z wjazdem na Brocken. Start przed 8:00, powrót pewnie przed 11:00. Czyli, jak wyruszymy sprawnie, to powinniśmy wyrobić się przed końcem doby hotelowej. Niestety przez to nie zaliczymy śniadania. No więc tu przychodzi nam z pomocą świetna Pani prowadząca hotel i po kilku prostych zdaniach wydukanych przeze mnie po niemiecku jesteśmy umówieni tak: Startujemy po 7:00 i dostaniemy kawę i coś na ząb przed uruchomieniem śniadania. A po powrocie, zostanie dla nas coś ze śniadania i mamy się nie martwić, że przeciągnie się nasz pobyt o dodatkową godzinę. W efekcie, na dzień dobry dostajemy dzban kawy i po słodkim rogaliku. A na powrocie jemy śniadanie umyci i spakowani i wyjeżdżamy finalnie przed 13:00.. Tyle wygrać.
Ostatniego dnia, ruszamy na Brocken. Trochę żeby pokazać Przemkowi, trochę żeby zaliczyć ten punkt, jako obowiązkowy w Górach Harz. Oczywiście częściowo zupełnie inną drogą niż ostatnim razem. Później jednak zahaczyliśmy o znany już wcześniej wodopój. Niespiesznie, zachwycając się ostatnią pętlą w tym szutrowym raju ruszyliśmy z powrotem do Braunlage. Zaliczając krótki korzenny singiel przed tamą, która stanowiła niegdyś granicę Niemiec. Później czekał nas zjazd wprost na śniadanie w hotelu, które prawie zjedliśmy na obiad. Jakby szczęścia było mało, dosłownie 30 minut od wyruszenia w podróż powrotną do Szczecina, złapał nas deszcz. Więc weekend udał się na 110%. A do Harz’ów wrócimy na pewno i za rok!