Wyprawka weekendowa: Drawieński Park Narodowy
Pomysł na krótki wypad z noclegiem po drodze, chodził mi po głowie od dłuższego czasu. Głównym kryterium był sensowny nocleg na bookingu i sensowna opcja powrotu pociągiem. Kierunek albo szeroko rozumiane Pojezierze Drawskie albo Lubuskie. Najlepiej w ogóle połączyć te dwa kierunki i zahaczyć o Drawieński Park Narodowy. No więc w parę wieczorów na komootcie powstał plan trasy. A wg. pogody, weekend zapowiadał się ciepło, słonecznie i niby wiatr przegonił chmury deszczowe.
Z chłopakami umówiliśmy się na prawobrzeżu. Każdy z nas miał małą sakwę pod ramą. Zestaw „domowy”, szczoteczka do zębów, ładowarka do telefonu i kilka batonów na drogę. Plan był na lekko. Na miejscu jedzenie w restauracji i piwka z Lewiatana. Czego chcieć więcej? Pogoda zaklepana więc jadymy!
Na początek przelot przez Puszcze Bukową i dalej polami w kierunku Baniewic. Z założenia chciałem przy okazji złapać kilka kwadratów i polecieć drogami których po prostu nie znałem. W miarę ciepły, wilgotny i mglisty poranek nadawał się do tego idealnie. Większość raczej sypkich nawierzchni było tym razem całkiem spoko ubita. Oczywiście nie obyło się bez przełajowych piaskownic. Ale to nic. Klimat był mocno gravelowy!
Dojeżdżając do Steklna łapie nas kilka kropel deszczu. Pierwsza myśl – przelotny – mgła zlała się z deszczowymi chmurami więc ciężko było ocenić „stopień zagrożenia”. Pierwsza zasada gravelowa brzmi: „jak nie pada, to trzeba lecieć”. Druga: „jak pada to lepiej jechać bo jak przestanie, to i tak będziesz mokry z tego co chlapie spod kół”. Więc jedziemy. Gdzieś przed Baniewicami – nie wiem gdzie, bo przez prawie godzinę widziałem tylko krople na okularach – deszcz wskoczył gdzieś w punkt na skali opadów przed totalnym prysznicem. Mogło być dużo gorzej, ale byliśmy po prostu mokrzy. Było też ciepło, a ta kłamliwa pogoda obiecała, że ma być z 16 stopni i słońca. Więc liczyliśmy, że wyschniemy.
Do Góralic lecimy pięknie ładnymi szutrostradami, generalnie nie ma nudy. A w Góralicach, postanawiamy wynagrodzić sobie deszczowe męki i zarządzamy postój. Nawet nie czujemy chłodu i wilgoci. Niestety nasze rowery nie wyglądają najlepiej. Okazuje się, że na 4 osoby mieliśmy z jedną tubkę pasty do zębów i zero buteleczek smaru. Trudno, pijemy piwo i nie martwimy się. Najwyżej łańcuchy nasmarujemy Kujawskim.
Od Góralic lecimy w większości łącznikiem Tras Pomorza Zachodniego, między Trzcińskiem a Myśliborzem. Im bliżej mety, tym łatwiej zauważyć zmieniający się krajobraz. Najpierw Barlinecki a później Gorzowski Park Krajobrazowy. Niby podobnie ale inaczej, znikają pola i pojawiają się długie leśne odcinki. Jak pojawia się bruk to od razu wiemy, że jesteśmy w Lubuskim. To chyba po prostu znak rozpoznawczy. Dla nas to pewnie będzie główny punkt wyprawki, który zapamiętamy. Odcinki po 5, 8, 10km bruku pozostawiają niezłe wspomnienia. Na szczęście na końcówce wisienka w postaci pięknej szutrostrady i jesteśmy na miejscu. Nadal ciepło, nadal bez słońca. W sumie wyschnęliśmy, ale się napociliśmy. Nieważne! Sklepik działa, knajpka działa. Bierzemy piwo i zamawiamy jedzenie. Mamy kupę czasu na „regeneracje” po 150km. A jutro lżej, tylko 130km..
Wstajemy wcześnie. Małe śniadanie, pakowanie naszych małych toreb i lecimy. Mgła nie odpuszcza, Lubuskie również. Lecimy brukiem, ale oszukujemy tnąc piaskowe pobocza. Inaczej wypadłyby plomby i kości ze stawów. Niedziela na wszystkich wioskach wygląda tak samo, do 10:00 nie spotkasz nikogo, wszyscy śpią lub są w kościele. A to poznasz po tym, że pod kościołami zapchany jest każdy skrawek wolnego trawnika. Dziwne spostrzeżenie – króluje passat lecz zaczyna gonić go audi. Dla nas to lepiej, drogi puste i bezpieczne.
Jeżeli chodzi o widoki to jest jeden – mgła. Do tego naprawdę piękne jesienne lasy i mix różnych nawierzchni. Śmieszne jest tylko to, że przy wjeździe do lasu mijasz znak wyjazdu z wioski i końca strefy zabudowanej. Nawierzchnie przeciętne lub po prostu stary poniemiecki bruk, ale w lasach również piękne szerokie i długie odcinki szutrowe. To chyba znak rozpoznawczy dla Lubuskiego. Jeżeli chodzi o spostrzeżenia to okolice Dobiegniewa, na pewno są do z eksplorowania. Blisko piękne lasy z dużymi szutrostradami i piękne polne drogi. Generalnie im bliżej Drawieńskiego Parku Narodowego to wszystko wydaje się idealne do gravelowego śmigania.
W Starym Osiecznie zarządzamy przerwę. Minęliśmy ze dwie miejscowości z otwartymi sklepikami ale lecieliśmy dalej. Chyba jednak zmęczenie i lekko chłodniejsza temperatura spowodowała, że nie myśleliśmy tylko o piwie. Jednak w Starym Osiecznie byliśmy zgodni, przed sklepikiem stał stolik z czterema krzesłami, sprzedawca miał otwieracz zaraz obok tacki na monety. Nie ma przypadków, są tylko znaki. Pijemy po izotoniku i zagryzamy paluszkami. W sumie dużo nam nie zostało około 50km. Nastroje są dobre, nogi trochę już zmęczone. Wjeżdżamy do Parku Narodowego.
Generalnie ostatnie 50km, podobnie jak w sumie większość z 130 tego dnia, to długie odcinki przelotowe przez lasy. Być może nuda, faktycznie latem może i by była. Ale jesień to największy plus tej wyprawki. Ciepła jesień, złote i wielokolorowe drzewa robią swój urok. Praktycznie lasem dojeżdżamy do samego dworca w Kaliszu Pomorskim. Do miasta, a raczej pizzy dojeżdżamy niecałe 3km. Zajmujemy taras i można zapisywać aktywność. Może nie była to spektakularna wyprawa. Nawet słowo wyprawa jest za duże. Wiadomo, taki szybki wypad nijak ma się do wyjazdu w góry czy inne super atrakcyjne miejsca i na pewno nie ma co go porównywać. Choć na pewno, taki weekend to super opcja na szybkie poznanie lokalnych „atrakcji”. Nie pamiętam, żebym złapał bombe w Czechach, ale Lubuski bruk potrafi wymęczyć i ma swój urok. Prawie 280km i około 1800 pionometrów na dwa razy, po drodze chill, nocleg i jazda na lekko mają swój urok. Na pewno więcej o uroku mogliby powiedzieć współpasażerowie naszego pociągu, no ale kto im kazał siadać blisko „rowerowego”?